W dzisiejszym wydaniu, innym
niż zwykle, zabraknie biografii - nie mamy więc żadnego patrona
dzisiejszego wydania. Zaprezentuję natomiast 2 płyty muzyków, którzy byli
już wcześniej prezentowani na łamach kącika. A
na koniec recenzja znakomitej płyty, napisana przez zero.
Pat
Metheny Group - "The Road To You"
Pat
Metheny jest jednym z niewielu artystów, których muzyka jednocześnie
trafia w gusta jazzofanów jak i ludzi lubiących bardziej wpadającą w ucho
i przyjemną muzykę. Opisywana przeze mnie płyta pochodzi z 1993 roku i z
pewnością spełnia powyższe reguły. Przez około 70 minut możemy usłyszeć
mniej lub bardziej spokojne kompozycje. Z jednej strony melancholijny utwór
tytułowy, z drugiej bardzo żywiołowy "Beat 70" czy "Third
Wind". Bardzo ciekawy jest też "Last Train", w którym
perkusja z basem grają rytm przypominający pędzący pociąg. Latynoskie
rytmy można usłyszeć natomiast w jednym z najlepszych utworów płyty - "Better
Days Ahead". Wystarczy wspomnieć, że poza świetnymi solówkami
Pata, w utworze tym rewelacyjnie prezentuje się klawiszowiec Lyle
Mays (który jest nota bene współautorem kilku kompozycji z tej płyty)
ze swoimi fortepianowymi improwizacjami. Natomiast moim faworytem jest druga
kompozycja - "First Circle". Jest to utwór nie do opisania.
Podkład fortepianowy, gitara akustyczna oraz wokale, które stanowią drugą
połowę świetności utworu.
Cała płyta
nie posiada utworu gorszego gatunkowo. Polecam ją fanom dobrej muzyki - nie
tylko jazzowej i nie tylko wielbicielom Pata. I ostrzegam, że nawet po
dwusetnym przesłuchaniu jej od początku do końca, nie można się znudzić. Spis
utworów:
1. Have You Heard (Metheny) - 6:07
2. First Circle (Metheny) - 8:39
3. The Road to You (Metheny) - 5:29
4. Half Life of Absolution (Mays/Metheny) - 15:22
5. Last Train Home (Metheny) - 5:10
6. Better Days Ahead (Metheny) - 4:55
7. Naked Moon (Metheny) - 5:18
8. Beat 70 (Metheny) - 4:40
9. Letter from Home (Metheny) - 2:18
10. Third Wind (Mays/Metheny) - 8:39
11. Solo [More Travels'] (Metheny) - 3:35
Kamil
'EChO' Błażejczak
Jean
Luc Ponty - "A Taste For Passion"
Ta
wydana w 1979 roku płyta raczej niczym nie zaskakuje. Skrzypcowy mistrz
jazz-rocka po raz kolejny pokazał swoje umiejętności improwizacyjne. Jednak
duża część kompozycji nieco odstaje poziomem od chociażby "Imaginary
Voyage". Weźmy na przykład utwór drugi - "Sunset Drive",
który po drugim przesłuchaniu robi się nudny. Albo krótki, 40 sekundowy
przerywnik - "Obsession" według mnie zupełnie nie pasujący
do płyty i nie wiadomo, co ma on oznaczać. Jednak nie jest to płyta z
samymi wadami. Dobrym tego przykładem jest kompozycja "Beach
Girl" - jedna z lepszych na płycie. Czy jeszcze lepszy utwór tytułowy.
Jest tutaj wszystko - fortepian, świetne rockowe improwizacje na gitarze
elektrycznej oraz oczywiście skrzypce z mistrzowskimi solówkami. Muszę
przyznać, że jednak najlepszym okazuje się pierwszy utwór - "Stay
with me". Według mnie jest to hit tej płyty ze względu na świetną
kompozycję. Chociaż solówki są tutaj bardziej stonowane, to mają w sobie
dużo ciepła i słucha się ich z przyjemnością. Może nieco monotonny podkład
jest pewnym minusem, lecz nie przeszkadza to tak bardzo.
Ogólnie,
mimo że nie jest to bardzo udana płyta, warto ją mieć chociażby ze względu
na kilka utworów. Spis utworów:
1. Stay With Me (Ponty) - 5:35
2. Sunset Drive (Ponty) - 5:45
3. Dreamy Eyes (Ponty) - 4:18
4. Beach Girl (Ponty) - 4:56
5. A Taste for Passion (Ponty) - 5:22
6. Life Cycles (Ponty) - 5:45
7. Reminiscence (Ponty) - 1:26
8. Give Us a Chance (Ponty) - 3:02
9. Obsession (Ponty) - 0:40
10. Farewell (Ponty) - 3:06
Kamil 'EChO' Błażejczak
Marcus Miller/Miles Davis - "Siesta"
Witam wszystkie pędraki w miejscu dla mnie raczej nietypowym - do tej pory
zdominowanym przez naszego potwornego RedNacza Jazz Cornerze. Wiaterek przywiał
mnie tutaj, gdyż chciałbym przedstawić wam jedną z - podobno - perełek
jazzu, a subiektywnie - jeden z moich ulubionych albumów.
Milesa Davisa nie przedstawię. Powiem tylko,
że w nagraniu albumu miał swój niemały udział. Przedsatwię jednak
drugiego człowieka, którego nazwiskiem jest on sygnowany. Marcus
Miller. Czarnoskóry multiinstrumentalista, znany przede wszystkim jako
wirtuoz gitary basowej. BTW - Ma nawet "swoją wersję" -
Fenderowskiego Jazz Bassa z serii Artist Signature - jeśli ktoś przypadkowo
ma coś takiego w piwnicy, do zbycia, to proszę o kontakt:) Marcus był
wieloletnim współpracownikiem Davisa, lecz także Arethy
Franklin, Roberty Flack itp. itd. Jeśli
ktoś by mnie spytał, to powiem, że za Marcusem nie przepadam - zbyt dużo w
jego utworach słyszę popisówek, czysto technicznej gry, a zbyt mało - po
prostu fajnych linii basu i bujających kawałków. Basistą wielkim jest,
oczywiście, lecz ja tam wolę swojego niedocenionego Lesa
Claypoola, który, moim zdaniem, bardziej koncentruje się nie na
niesamowitej technice, lecz na sposobach i celowości jej wykorzystania. Blah.
Siesta, bo o niej mowa, nie jest typowym albumem jazzowym. Jest
soundtrackiem, lecz przede wszystkim - świetnym, powiedzmy, ambient jazzem,
muzyką ilustracyjną. Od pierwszych sekund słyszymy cudownie czystą, gładziutką
i melancholijną grę Davisa oraz syntetyczne przestrzenie, partie klawiszowe
tworzone przez Marcusa, który na tym albumie prawie nie dotyka gitary
basowej, natomiast jest autorem kompozycji i obsługuje większość
instrumentów:) I właściwie tyle - tu i tam słychać żywą perkusję,
czasami nawet gitarę, lecz stanowią one wyłącznie dodatek- cały album
opiera się na dialogu, interakcji trąbki z klawiszami i syntetycznymi
rytmami. Pomimo, iż całość powstała w 1985 roku jest imo cholernie współczesna
i żywo kojarzy się z ambientowymi dokonaniami Aphex
Twina czy - w ciut dalszej perspektywie - The Orb
czy FSOL. Są tutaj spokojne, niemal
transcendentalne plamy dźwiękowe, są i żywsze utworki, przez chwilkę także
typowy, mocny, aktywny bas Millera. Przede wszystkim jednak - jeśli nie patrzę
na swój odtwarzacz CD, za cholerę nie wiem który utwór leci i niemożliwym
dla mnie jest określenie ulubionego utworu - mógłbym tylko opisowo
przedstawić ulubione fragmenty. To jedna z tych płyt, przy których świadomość
rejestruje dwa fakty - koniec i początek. Wszystko pośrodku, jeśli podejść
do sprawy poważnie, po prostu zupełnie pochłania i wyłącza z rzeczywistości.
Gdzieś tam widzę domek w lesie, piękną, tonącą w promieniach słonecznych
polanę, czy też zadymioną, zatopioną w dźwiękach klasycznego jazzu
kafejkę gdzieś tam, w Paryżu, nocą.
Piękna, urocza płyta która wymaga niewiele a daje bardzo dużo, począwszy
od miłego łechtania zmysłów, na chwili zastanowienia i refleksji skończywszy.
I wszystko to co pomiędzy, oczywiście.
.zero
ps. - ostatnio patrzyłem - płytka kosztuje niecałe 30 zeta, kto będzie
mógł i nie kupi ten lamer skończony i dupa, o!
|